Relacja

Relacja 14-20.04.2017

Weldiya – Mile – 14.04.2017
175km, 17.9śr, 940m w górę, 55.8max, 9h43min, 11-39℃

Przez cały wieczór i noc w mieście Weldiya nie było prądu i wody. Wieczorem nie mogłem się umyć, ani naładować smartfona. Na dodatek PowerBank też niemal pusty, więc cały dzisiejszy dzień jechałem bez telefonu, GPSa i aparatu. Zdjęcia robiłem jedynie swoim kompaktem. Musiałem dziś się zmobilizować i pokonać tak duży dystans, bo inaczej zostałbym na pustyni bez wody i jedzenia. Tylko poranek był przyjemny i chłodny. Cała reszta dnia i wieczór bardzo gorące. Z 2000 metrów zjechałem na niecałe 600m n.p.m. Temperatura przekroczyła 30℃ już po 9:00 rano, a popołudniu w cieniu było rekordowe 39℃. Dziś pobiłem jeszcze trzy inne rekordy wyprawy: najdłuższy dystans dzienny, najniżej położone miejsce podczas wyprawy oraz najmniej podjazdów. Im niżej zjeżdżałem, tym drzew i krzewów było mniej. Tylko na początku dnia było trochę górek i pagórków do podjechania, potem już było w miarę płasko i lekko w dół. Niestety wiatr trochę przeszkadzał,  a w dodatku wydawało mi się, że był jeszcze bardziej gorący od temperatury powietrza. Dzień też miał swoje plusy. Odkąd rano wjechałem na drogę do Mile zauważyłem, że te tereny należą do muzułmanów. Muzułmańskie dzieci ani za mną nie biegały, ani nie rzucały kamieniami. Czasami tylko ktoś krzyknął znane mi już „falanji” lub „China”. Ten odcinek był także najbardziej bezludnym oraz o najmniejszym natężeniu ruchu samochodowego. Poza ciężarówkami i kilkoma busami mijało mnie dziś niewiele aut. Po drodze spotykałem za to sporo wielbłądów, które obgryzały resztki traw i krzewów. Na trasie mijałem też niewielkie namioty, prawdopodobnie ludu Isa – to głównie pasterze oraz wytwórcy węgla drzewnego, który sprzedawali przy drodze. Tuż przed zachodem słońca dojechałem do Mile na drodze krajowej numer 1. Musiałem się zmobilizować i pokonać tak duży dystans, bo inaczej zostałbym na pustyni bez wody i jedzenia. Temperatura do późnego wieczora wydawała się nie spadać, jednak mogłem wziąć zimny prysznic, zjeść injerę i uzupełnić płyny. Jutro ciąg dalszy walki w upałem. Liczę też na jakieś spotkania ze zwierzętami na trasie w Parku Narodowym Yangudi Rassa.

Mile – Gewera – 15.04.2017
151km, 16.0śr, 740m w górę, 48.8max, 9h06min, 26-39℃

O świcie wyruszyłem z Mile licząc na przejechanie jak największej liczby kilometrów zanim zrobi się nieznośny upał. W zasadzie spieszyć się już nie muszę. Wystarczy, że dziennie wykręcę spokojne 100km. Po wczorajszych 175km setka wydaje się śmiesznym dystansem. Od rana tempo miałem niezłe, więc postanowiłem, że dojadę do miasta Gewera na skraju Parku Narodowego Yangudi Rassa. Najwyżej ostatni dzień w Addis Abeba będzie bardziej leniwy z większą ilością czasu na zwiedzanie, za którym mimo wszystko nie przepadam. Rano temperatura o wschodzie słońca wynosiła 26℃. Potem już było tylko gorzej. Po 8:00 było już dobrze powyżej 35℃. Od początku na trasie towarzyszyły mi wielbłądy, których parę niechcący wystraszyłem przejeżdżając obok. Uwielbiam te zwierzęta, ich mordki i grację poruszania się 😀

Po kilkudziesięciu kilometrach zauważyłem, że przekroczyłem dystans 2000km przejechanych na rowerze w Etiopii 🙂 W rezerwacie Mile Serdo Wildlife i sąsiadującym z nim Parkiem Narodowym Yangudi Rassa spodziewałem się zobaczyć więcej dzikich zwierząt. Niestety, najwięcej widziałem hodowlanych. Kozy, owce, bydło i oczywiście wolno biegające wielbłądy. Z dzikich stworzeń dwa razy przy drodze zauważyłem niewielkie grupki małp z czerwonymi tyłkami, w oddali jakieś parzystokopytne z rogami oraz ptaki nieloty. Wielbłądy, kozy i ptaki bardziej bały się mnie, niż w kółko przejeżdżających ogromnych ciężarówek. Praktycznie przez cały dzień pustynny krajobraz nie zmieniał się. Może pod koniec dnia było trochę więcej krzewów zamiast piasku. Co 5km równo ze znakiem ile kilometrów pozostało do stolicy robiłem sobie kilkuminutową przerwę szukając cienia pod krzewami. Woda w bidonach przy rowerze też nie nadawała się do orzeźwienia – wystawiona na wysoką temperaturę sama robiła się gorąca. Musiałem chować butelki głęboko w sakwach pomiędzy ubraniami, aby się tak nie nagrzewała. Zdziwił mnie też brak informacji o parku narodowym – żadnej tablicy lub strażników. Tuż przed Gewera jedyną zmianą była samotna, nawet wysoka dwuwierzchołkowa góra, która przykuwała moją uwagę przez ostatnie 20km. W Gewane za hotel chcieli 150, a w drugim 200birr. W tym drugim, kiedy z uśmiechem podziękowałem za ich usługi cena nagle spadła do 100birr, więc się zdecydowałem. 😉 Za karę zamiast zimnej wody pod prysznicem leciał niemal wrzątek z nagrzanego zbiornika umiejscowionego na dachu hotelu. Przynajmniej w pokoju znajdował się wiatrak. Niewiele pomagał, ale tworzył jakiś ruch powietrza. Wieczorem przez hotelowy ganek przebiegła mała małpka.

Gewane – Arba – 16.04.2017
133km, 19.2śr, 525m w górę, 32.3max, 6h53min, 25-40℃

Dziś wyjechałem na trasę jeszcze wcześniej, bo już o 5:30. Temperatura wynosiła 24℃, jednak z każdą chwilą podnosiła się, aby finalnie osiągnąć 40℃ w cieniu około godziny 13:00. Dziś poza wielbłądami widziałem ponownie guźce, dobrze ponad 100 małp, zwierzę przypominające naszego lisa oraz sporo ptaków nielotów podobnych do przepiórek. Wszystkie na obrzeżach rezerwatu Aledeghi Wildlife. Sam rezerwat nie różnił się od pozostałej pustynnej części tego regionu, przynajmniej z perspektywy drogi.

Dalej szybki i płaski etap z pomocnikiem w postaci wiatru w plecy. Mniej więcej w połowie trasy minąłem leżącą w poprzek drogi cysternę z paliwem, która wywróciła się trochę wcześniej. Kierowca usilnie starał się przelewać wylewające się paliwo do małych kanistrów, a przejeżdżający kierowcy mu w tym pomagali. Droga była zablokowana w obie strony, więc przez parę godzin cieszyłem się z zupełnej ciszy i spokoju podczas jazdy. Popołudniu zaczęło jeszcze mocniej wiać i nawet się zachmurzyło, jednak deszczu nie było. Dziś nocleg w wiosce Arba. Jutro, po przejechaniu przez Park Narodowy Awash liczę, że w końcu wysokość zacznie wzrastać, a co za tym idzie temperatura nie będzie aż tak wysoka. W sumie jestem pod wrażeniem swojej odporności na taki gorąc. Dziś upał nie przeszkadzał mi nawet tak bardzo jak w ostatnie dwa dni. Być może to zasługa wiatru lub też mój organizm tak szybko przyzwyczaił się do tych trudnych pustynnych warunków. W sumie to niezły trening przed kolejną większą wyprawą, która będzie także przebiegać przez gorące pustynne tereny. 🙂

Arba – Welenchiti – 17.04.2017
104km, 17.1, 985m w górę, 49.6max, 6h05min, 26-36℃

Niecałą godzinę po tym, jak wyjechałem z wioski dotarłem do miasta Auasz, które znajduje się przy granicy Parku Narodowego Awash. Niestety tutaj moja dalsza jazda została przerwana przez pracowników parku, którzy poinformowali mnie, że dalej rowerem jechać nie mogę. W punkcie kontrolnym zapakowali mnie na pierwszy lepszy napotkany samochód i w sumie nie pytając o zdanie kierowcy, ani moje miałem przymusową podwózkę przez kolejne kilkanaście kilometrów. Co ciekawe, gdybym jechał w przeciwnym kierunku, czyli na południe, pewnie tylko sprawdziliby moje sakwy, czy nie przewożę w nich małp, bo posterunek znajdował się tylko z jednej strony parku. W samym parku poza całymi tabunami małp nie widziałem innych zwierząt. Nawet przy jeziorze Matahara nie dostrzegłem żadnych dużych ptaków. Za Parkiem krajobraz zmienił się z pustynnego w powulkaniczny. Parę szczytów przypominało wulkany, a skały wyglądały jak typowe pole lawowe. Praktycznie cały dzisiejszy dzień powoli wznosiłem się, aż osiągnąłem ponad 1400m n.p.m. w mieście Welenchiti. Wyższa wysokość to nieco niższa temperatura. Minusem wyjechania z pustyni jest niestety powrót krzyczących i biegających za mną dzieciaków. Przynajmniej w okolicy stolicy nie rzucają kamieniami. Jakby nie było, to przez prawie cztery dni miałem od nich spokój. Co ciekawe dzieci pustyni z plemienia Isa uciekały, kiedy mnie zobaczyły – piękny widok 🙂 W Welechiti zatrzymałem się w jednej z restauracji na świąteczne ciasto i koktajl z mango. Po ponad tygodniu udało mi się znaleźć Wi-Fi. Jutro dojadę do stolicy i będzie trochę czasu na zwiedzanie.

Welechiti – Addis Abeba – 18.04.2017
102km, 14.9śr, 1100m w górę, 42.5max, 6h46min, 15-30℃

W sumie pierwszy raz od początku wyprawy mogłem sobie dziś pozwolić na dłuższe poleżenie rano. Zwykle wstawałem o 6:00 lub chwilę przed, a czasem tutejsze modły budziły mnie jeszcze wcześniej. Plan na dziś to tylko 100km i dojazd do Addis Abeba. Temperatura w końcu niższa, rano przyjemne 15℃, czyli aż o 10℃ mniej niż przez ostatnie kilka dni na pustyni. Szybko przejechałem przed miasto Adama i kolejne nieco mniejsze Mojo. Potem już znajomy mi odcinek do Addis. Dalsza wspinaczka do wysokości powyżej 2000m n.p.m. Po drodze baza wojskowa w Debre Zeit, jakieś duże chińskie osiedle w Dukem, dziury, spaliny, hałas, zwierzęta na drodze, ciągle okrzyki – „Where You Going?”, aż w końcu popołudniu, dotarłem do stolicy Etiopii. Słońce częściej zaczęło się chować za chmurami, jednak na deszcz się nie zapowiadało. Jutro jakieś rowerowe zwiedzanie stolicy, zakup pamiątek i kawy na parę tygodni. 😉 Nocleg w rodzinnym GuestHouse na przedmieściach Addis. Czasami słyszę przelatujące samoloty z lotniska nieopodal.

Addis Abeba – 19.04.2017
48km, 11.7śr, 30.3max, 650m w górę, 4h03m, 18-26℃

Pierwszy raz od co najmniej tygodnia spałem przykryty kocem. Dawno nie było tak przyjemnie chłodnej nocy.
Ostatni dzień w Etiopii to głównie przejazd rowerem po głównych ulicach Addis Abeby. Przejechałem przez okolice etiopskiego parlamentu i katedry St.George i placu Meskel. Po południu kręciłem się już tylko w okolicach chyba najbogatszej dzielnicy Addis znajdującej się w pobliżu lotniska Bole. Polskich akcentów w stolicy Etiopii raczej nie zauważyłem. Znajduje się tutaj Ambasada Polski, obok której przejeżdżałem kiedy jechałem na północ kraju. Ciekawi mnie jedynie ulica Wawel Street w centrum miasta. Zbieżność nazw czy może jednak nawiązanie do naszego dobra narodowego? Ulice w stolicy nazwane są chyba wszystkimi afrykańskimi krajami. Przejeżdżałem przez Namibia, Kamerun, Dżibuti, Ghana Street, a także Ethio-China Street. Tutaj w stolicy chyba najbardziej widać ogromny wpływ Chin na Etiopię. Nic dziwnego, że na obcokrajowców wołają „czajna” skoro mieszkańcy Chińczyków widzą najczęściej. Wieżowce, drogi, kolej, fabryki oraz terminal lotniska budują tutaj właśnie ludzie Państwa Środka. W stolicy nie czuć zupełnie tego prowincjonalnego klimatu Etiopii. W prawdzie, nawet tutaj na ulicach można spotkać kozy lub uparcie stojącego na środku ulicy osła, który za nic ma klaksony przejeżdżających obok aut. Wieżowce, hotele, banki, duże sklepy, znane marki, samochody osobowe zupełnie mi nie pasują do tego, do czego się przyzwyczaiłem przez ostatnie prawie trzy tygodnie jazdy tutaj. Choć czasem zdarza się nachalny taksówkarz, który bardzo chce mnie gdzieś podwieźć oraz busiarz, który co chwilę zajeżdża mi drogę, zatrzymując się niemal na środku ulicy, aby zabrać kogoś lub wysadzić. to jak na stolicę dużego kraju, wcale nie jeździło się po mieście źle. Pewnie dlatego, że samo miasto wcale nie jest takie duże i samochodów nie ma też tak wiele.

Na przedostatnią kawę udałem się do dużej sieci kawiarni Kaldi’s Coffee przypominającej bardzo amerykański Starbucks, gdzie pierwszy raz dostałem dużą kawę z mlekiem typu American. Zamówiłem też sobie dwa ciastka. Zdziwiłem się bardzo, kiedy jedno z nich w smaku bardzo przypominało nasze napoleonki. W menu restauracji były nawet lody, które kupić można chyba tylko tutaj w stolicy. Ostatnią kawę wypiłem niedaleko lotniska z przydrożnej knajpce oczywiście już w stylu tradycyjnym etiopskim. Wcześniej kupiłem kilka pamiątek od ulicznych sprzedawców, którzy o dziwo łatwo schodzili z cen, kiedy ja podawałem niższą nawet o połowę. Pewnie i tak na mnie zarobili, jednak mimo to ceny nie wydawały się wysokie. Udało mi się kupić taśmę klejąca do owinięcia pudła na rower. Zabrałem także kilka butelek mojego ulubionego etiopskiego piwa Habesha, kilka mango i oczywiście injerę. Problem miałem jedynie z zakupem ziaren kawy. W tutejszych supermarketach w sprzedaży była głównie mielona kawa, a i cenowo nie wychodziło to korzystnie. Starałem się znaleźć jakiś rynek, żeby kupić ziarna na kilogramy z worka, jednak też mi się nie udało. Kupiłem jedynie pół kilograma palonej kawy w jednym z małych sklepów. Niestety w sprzedaży było dużo więcej niepalonych ziaren do tradycyjnego parzenia. W supermarkecie pierwszy raz w Etiopii spotkałem się z cenami produktów umieszczonych na opakowaniu lub pod nimi 🙂 Po szczegółowej kontroli tuż przed wejściem na lotnisko, odebrałem karton z przechowalni. Rozkręcanie roweru i pakowanie zajęły mi prawie godzinę. Okienka linii lotniczych Ethiopian Airlines są otwarte cały czas, więc odprawa przeszła błyskawicznie. Po kontroli imigracyjnej przed wejściem do bramki odlotu, ponownie sprawdzono wszystkich pasażerów oraz bagaż podręczny. Kilka ostatnich godzin w Etiopii przed odlotem spędziłem na oczekiwaniu w terminalu międzynarodowym. Pierwszy raz od chyba dwóch tygodni spotkałem białe twarze oraz sporo żółtych. W pewnym momencie poczułem się także jak na lotnisku w Delhi, ponieważ 300 hindusów leciało do Mombaju. 🙂

Powrót – 20.04.2017

Po dwudziestu dniach jazdy rowerem po Etiopii bezpiecznie udało mi się dotrzeć do lotniska Bole w stolicy Etiopii. Wylot zaplanowany był praktycznie w środku nocy o godzinie 2:40. Przed zmrokiem musiałem udać się już na lotnisko i tam oczekiwać na przelot. W międzyczasie w ramach wspólnych zajęć z innymi pasażerami mogłem liczyć na dwie dosyć szczegółowe kontrole przed wylotem. W tym jedną, także na obecność narkotyków, przeszukanie bagażu podręcznego oraz prześwietlenie całego ciała. Ponowny przelot Boeingiem 787 Dreamliner linii Ethiopian Airlines odbył się punktualnie i bez przeszkód. Tym razem jednak do Polski wracałem przez największe londyńskie lotnisko Heathrow, gdzie miałem zaplanowaną przesiadkę do Warszawy. Z powodu jakiejś drobnej usterki siedzenia pasażera, przelot do Polski opóźnił się ponad 45 minut. Przed wejściem na podkład widziałem jak mój karton z rowerem oraz drugi bagaż są załadowywane na pokład samolotu, przynajmniej tym razem byłem pewny, że nic nie zaginie po drodze. 🙂 Po długim locie nowoczesnym Dreamlinerem przesiadka do wysłużonej maszyny  737 polskiego przewoźnika była dość drastyczna. Bardziej niż stan techniczny i wizualny Boeinga, pewnie nie tylko mnie, irytuje urządzanie handlu obwoźnego na pokładzie samolotu. Rozumiem politykę firmy i zły stan finansowy LOT, jednak ganianie stewardess po pokładzie z różnymi produktami bardziej przypomina mi tanie linie lotnicze, a nie naszego narodowego przewoźnika. Na lotnisku Okęcie wylądowałem o 14:30, po pół godzinie odebrałem bagaż i przesiadłem się na czterokołowy pojazd, którym po kolejnych pięciu godzinach szczęśliwie zakończyłem swoją pierwszą afrykańską przygodę. 🙂